To było zaraz po tym, jak wyszedł policjant... Późne popołudnie. Leżałem sobie i czułem się coraz lepiej. I czułem się coraz lepiej z powodu, że czuję się lepiej.
      Leżałem i myślałem o ryzyku związanym z życiem w Amberze. Brand i ja zostaliśmy zranieni ulubioną rodzinną bronią. Ciekawe, kto gorzej na tym wyszedł... Chyba on. Pchnięcie mogło sięgnąć nerki, a i tak był w nie najlepszym stanie.
      Dwa razy zdążyłem niepewnym krokiem przejść przez pokój i z powrotem, nim zjawił się urzędnik z kancelarii Billa z dokumentami, które miałem podpisać. Musiałem się przekonać, na ile mnie stać. To zawsze może się przydać. Ponieważ moje rany goiły się kilka razy szybciej niż rany innych ludzi w tym cieniu, uznałem, że zdołam wstać i trochę pospacerować tak, jak oni po upływie doby, może dwóch. Stwierdziłem, że jest to możliwe, choć bolesne. Za pierwszym razem kręciło mi się w głowie, za drugim trochę mniej. To już było coś. Leżałem więc i czułem się coraz lepiej.
      Z dziesięć razy tasowałem Atuty, stawiałem pasjanse, pośród znajomych twarzy odczytywałem wieloznaczne wróżby. I za każdym razem tłumiłem pragnienie, by wezwać Randoma, opowiedzieć mu, co się stało, wypytać o nowe fakty. Później, powtarzałem sobie. Każda dodatkowa godzina ich snu to dwie i pół godziny dla ciebie. Każde dwie i pół godziny dla ciebie odpowiada sześciu czy siedmiu dla tutejszyeh śmiertelników. Czekaj. Myśl. Regeneruj siły.
      I zaraz po kolacji, gdy niebo pociemniało znowu, doznałem wstrząsu. Właśnie opowiedziałem młodemu, dobrze nakrochmalonemu przedstawicielowi policji stanowej wszystko, co miałem zamiar powiedzieć. Nie wiem, czy mi uwierzył, ale zachowywał się uprzejmie i nie został długo. Kilka chwil po jego wyjściu zaczęły się dziać różne rzeczy.
      Leżąc tak i czując się coraz lepiej, czekałem na doktora Baileya, by wpadł sprawdzić, czy mogę już wstać. Leżałem i zestawiałem wszystko, co powiedział mi Bill, próbując połączyć to z faktami, które już znałem i których się domyśliłem...
      Kontakt! Ktoś mnie wyprzedził. Ktoś w Amberze okazał się rannym ptaszkiem.
      - Corwin!
      To był Random, bardzo czymś podniecony.
      - Corwin! Wstawaj! Otwórz! Brand odzyskał przytomność i pyta o ciebie!
      - Czy stukałeś w drzwi, żeby mnie obudzić?
      - Zgadza się.
      - Jesteś sam?
      - Tak.
      - To dobrze. Nie ma mnie w środku. Połączyłeś się ze mną w Cieniu.
      - Nie rozumiem.
      - Ja też nie. Jestem ranny, ale wyjdę z tego. Później ci wszystko opowiem. Mów o Brandzie.
      - Ocknął się parę minut temu. Powiedział Gerardowi, że natychmiast musi z tobą porozmawiać. Gerard zadzwonił na służącego i posłał go do twojego pokoju. Kiedy służący nie mógł cię dobudzić, przyszedł do mnie, a ja odesłałem go z powrotem do Gerarda z wiadomością, że zaraz cię przyprowadzę.
      - Rozumiem - przeciągnąłem się i spróbowałem usiąść. - Idź w jakieś miejsce, gdzie nikt cię nie zobaczy. Przejdę do ciebie. Będzie mi potrzebny jakiś szlafrok albo coś w tym rodzaju. Brakuje mi trochę ubrania.
      - Najlepiej będzie, jeśli wrócę do siebie.
      - Dobra. Ruszaj.
      - Więc za minutę.
      I cisza.
      Ostrożnie poruszyłem nogami. Usiadłem na krawędzi łóżka. Zebrałem Atuty i schowałem je do futerału. Uznałem, że w Amberze należy jakoś ukryć moją ranę. Nawet w normalnych czasach nie rozgłasza się własnych słabości.
      Odetchnąłem głęboko i wstałem, przytrzymując się ramy łóżka. Trening okazał się opłacalny. Zacząłem oddychać normalnie i rozprostowałem palce. Całkiem nieźle, jeśli tylko będę chodził powoli i nie wysilał się ponad konieczne do zachowania pozory... Może zdołam pociągnąć to przedstawienie do chwili, gdy naprawdę powrócą mi siły. Wtedy właśnie usłyszałem kroki i w drzwiach stanęła miła pielęgniarka, świeża, symetryczna, różniąca się od płatka śniegu głównie tym, że one wszystkie są do siebie podobne.
      - Proszę wracać do łóżka, panie Corey! Nie wolno panu jeszcze wstawać!
      - Madam - powiedziałem. - Jest absolutnie konieczne, bym wstał. Muszę wyjść.
      - Mógł pan zadzwonić po basen - oświadczyła, wchodząc do pokoju i ruszając ku mnie.
      Zniechęcony, pokręciłem głową, gdy raz jeszcze dotarła do mnie obecność Randoma. Ciekawe, jak ta dziewczyna będzie opowiadać o tym zdarzeniu... i czy wspomni o moim pryzmatycznym powidoku, gdy się wyatutuję. Kolejny punkt w spisie legend, jakie za sobą zostawiam.
      - Spójrz na to z innej strony, moja droga - rzekłem. - Nasz związek był od samego początku czysto fizyczny. Przyjdą inne... wiele innych. Adieu!
      Skłoniłem się, posłałem jej całusa i przeszedłem do Amberu, pozostawiając ją, by chwytała tęczę, gdy ja złapałem Randoma za ramię i zachwiałem się.
      - Corwin! Co u diabła...
      - Jeśli krew jest ceną admiralskich szlifów, to właśnie zdałem egzamin przed Izbą Morską - odparłem. - Daj mi coś do ubrania.
      Okrył mnie długim, ciężkim płaszczem. Z wysiłkiem zapiąłem klamrę pod szyją.
      - Gotowe - oznajmiłem. - Prowadź mnie do niego. Wyprowadził mnie przez drzwi, na korytarz, do schodów. Opierałem się na nim całym ciężarem.
      - Tak źle z tobą? - zapytał.
      - To nóż - odparłem, kładąc dłoń na ranie. - Ktoś napadł na mnie nocą w moim pokoju.
      - Kto?
      - Na pewno nie ty, ponieważ właśnie się z tobą pożegnałem. A Gerard był na górze, w bibliotece, razem z Brandem. Odejmij was trzech od całej reszty i możesz zacząć zgadywać. To najprostsza droga do rozwiązania.
      - Julian - oświadczył.
      - Owszem, wyglądał na takiego brutala - przyznałem. - Wczoraj Fiona próbowała mi go wystawić, no i nie jest tajemnicą, że nie należy do moich faworytów.
      - Corwinie, on zniknął. Wymknął się nocą. Służący, który przyszedł mnie obudzić, powiedział, że Julian wyjechał. Co można o tym sądzić?
      Dotarliśmy do schodów. Jedną ręką trzymałem się Randoma, drugą poręczy. Na pierwszym podeście zrobiliśmy przystanek i trochę odpocząłem.
      - Sam nie wiem - powiedziałem. - Niedobrze jest przesadzać z domniemaniem niewinności, ale czasem jeszcze gorzej zupełnie je pominąć. Skoro uważał, że się mnie pozbył, to byłby chyba w lepszej sytuacji, gdyby zamiast uciekać, został tu i odgrywał zaskoczonego. To naprawdę wygląda podejrzanie. Mam wrażenie, że wyjechał w obawie przed tym, co powie Brand, kiedy już dojdzie do siebie.
      - Ale ty przeżyłeś, Corwinie. Wyrwałeś się temu, kto cię zaatakował, więc nie mógł być pewien, czy cię załatwił. Gdybym to ja próbował zamachu, w tej chwili znajdowałbym się o wiele światów stąd.
      - Coś w tym jest - przyznałem. - Tak, może i masz rację. Zostawmy na razie ten akademicki problem. Nikt nie powinien wiedzieć, że jestem ranny.
      - Jak sobie życzysz. Milczenie w Amberze jest lepsze niż kareta.
      - Niby czemu?
      - Jest złotem, mości książę, jak królewski poker.
      - Twoja błyskotliwość uraża poranione i zdrowe części ciała, Randomie. Może wykorzystasz ją, by odkryć, w jaki sposób napastnik przedostał się do mojego pokoju.
      - Przejściem?
      - Blokuje się od wewnątrz i ostatnio nie zostawiam go otwartego. A w drzwiach jest nowy zamek. Skomplikowany.
      - Więc dobrze. Wymyśliłem. Rozwiązanie wymaga, by był to ktoś z rodziny.
      - Mów.
      - Ktoś miał ochotę poprawić sobie samopoczucie i spróbować Wzorca, żeby cię zlikwidować. Zbiegł na dół, przeszedł, dokonał projekcji do twojego pokoju i zaatakował.
      - Doskonały pomysł. Jedno się tylko nie zgadza. Wyszliśmy wszyscy mniej więcej w tym samym czasie. Napad zdarzył się już w chwilę później. Nastąpił natychmiast, gdy tylko wszedłem do sypialni. Nie wierzę, by ktoś zdążył zejść do komory, nie mówiąc już o pokonaniu Wzorca. Zamachowiec czekał na mnie. Zatem, jeśli to ktoś z nas, dostał się do środka innymi metodami.
      - Więc otworzył zamek, razem z jego komplikacjami i całą resztą.
      - Możliwe - przyznałem. Dotarliśmy do kolejnego podestu i nie zatrzymując się szliśmy dalej. - Odpoczniemy na zakręcie, żebym mógł wejść do biblioteki bez pomocy.
      - Jasne.
      Tak zrobiliśmy. Uspokoiłem oddech, owinąłem się płaszczem, wyprostowałem ramiona, po czym podszedłem do drzwi i zastukałem.
      - Chwileczkę!
      Głos Gerarda. I kroki, zbliżające się do drzwi...
      - Kto tam?
      - Corwin - odpowiedziałem. - Jest ze mną Random.
      Usłyszałem, jak woła:
      - Randoma też wpuścić?
      I ciche "nie" w odpowiedzi.
      Drzwi otworzyły się.
      - Tylko ty, Corwinie - oznajmił Gerard.
      Przytaknąłem.
      - Później - rzuciłem w stronę Randoma. Odpowiedział skinieniem i odszedł w stronę, z której przyszliśmy.
      Przekroczyłem próg biblioteki.
      - Rozsuń płaszcz, Corwinie - polecił Gerard.
      - To niepotrzebne - odezwał się Brand. Spojrzałem w jego stronę. Siedział wsparty o stos poduszek i pokazywał w uśmiechu żółte zęby.
      - Przykro mi, ale nie jestem tak ufny jak Brand - oznajmił Gerard. - I nie chcę, żeby moja praca poszła na marne. Sprawdźmy.
      - Powiedziałem, że to niepotrzebne - powtórzył Brand. - To nie on mnie zranił.
      Gerard odwrócił się gwałtownie.
      - Skąd wiesz, że to nie on? - zapytał.
      - Bo wiem, kto to zrobił, oczywiście. Nie bądź durniem, Gerardzie. Nie wzywałbym go, gdybym miał powody się lękać.
      - W chwili przeskoku byłeś nieprzytomny. Nie możesz wiedzieć.
      - Jesteś tego pewien?
      - No... to dlaczego mi nie powiedziałeś?
      - Miałem swoje powody, i to poważne. Chcę teraz porozmawiać z Corwinem sam na sam, Gerard spuścił głowę.
      - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - mruknął i otworzył drzwi. - Będę w zasięgu głosu - dodał i zamknął je za sobą.
      Podszedłem bliżej. Brand podniósł rękę, a ja uścisnąłem ją.
      - Cieszę się, że udało ci się wrócić - oświadczył.
      - I vice versa - odparłem. Przysunąłem sobie krzesło Gerarda i usiłowałem nie przewrócić się na nie.
      - Jak się czujesz? - spytałem.
      - Z jednej strony fatalnie. Z drugiej jednak lepiej, niż w ciągu ostatnich paru lat. Zależy od punktu widzenia.
      - Jak wszystko.
      - Oprócz Amberu.
      - Zgadza się - westchnąłem. - Nie byłem precyzyjny. Co się z tobą stało, do diabła?
      Wpatrywał się we mnie z uwagą. Obserwował moją twarz, szukał czegoś. Czego? Chyba wiedzy. Albo, dokładniej, ignorancji. Informacje negatywne są trudniejsze do znalezienia, więc musiał myśleć szybko, i to od chwili, gdy odzyskał przytomność. O ile go znałem, interesował się bardziej tym, czego nie wiem niż tym, co wiem. Nie miał zamiaru niczego mi mówić, jeśli tylko zdoła się wykręcić. Chciał ustalić to minimum informacji, jakim się musi podzielić, by uzyskać to, na czym mu zależy. Nie odda dobrowolnie ani bita więcej. Taki właśnie był i w oczywisty sposób czegoś chciał. Chyba że... W ostatnich latach bardziej niż kiedykolwiek przedtem starałem się przekonać samego siebie, że ludzie naprawdę mogą się zmieniać, że upływ czasu nie tylko podkreśla to, czym już się stali, ale że możliwe są zmiany jakościowe, wynikające z tego, czego dokonali, co zobaczyli, usłyszeli i odczuli. To przekonanie może przynieść pewne wytchnienie w takich czasach jak te, gdy nic się nie udaje. Że nie wspomnę o umacnianiu mojej doczesnej filozofii. A Brand ocalił mi chyba życie i pamięć, choć nie wiem, z jakich powodów.
      Doskonałe. Postanowiłem tłumaczyć wątpliwości na jego korzyść, jednak bez odkrywania pleców. Niewielkie ustępstwo, ruch wbrew prostej psychologii nastrojów, rządzącej zwykle otwarciami naszych rozgrywek.
      - Rzeczy nigdy nie są takie, jakimi się wydają, Corwinie - zaczął. - Twój dzisiejszy przyjaciel jutro stanie się wrogiem, a...
      - Przestań - przerwałem mu. - Nadszedł czas wykładania kart na stół. Doceniam to, co zrobił dla mnie Brandon Corey, i to ja wpadłem na pomysł tej sztuczki, z której skorzystaliśmy, żeby cię znaleźć i ściągnąć z powrotem.
      - Domyślam się, że istniały ważne powody tego ponownego wybuchu braterskich uczuć, po tylu latach.
      - Mogę przypuszczać, że pomagając mi też miałeś jakieś ukryte motywy.
      Uśmiechnął się, uniósł, a potem opuścił rękę.
      - Zatem albo jesteśmy kwita, albo mamy w stosunku do siebie nawzajem dług wdzięczności, zależy, jak na to spojrzeć. Jak się wydaje, potrzebujemy siebie w tej chwili, lepiej więc, byśmy się oglądali w możliwie korzystnym świetle.
      - Grasz na zwłokę, Brand. Próbujesz mnie wysondować. A także psujesz efekt mojego całodziennego utwierdzania się w idealizmie. Wyciągnąłeś mnie z łóżka, żeby mi coś powiedzieć. Nie krępuj się.
      - Ten sam stary Corwin... - powiedział ze śmiechem. I nagle odwrócił wzrok. - Ale czy naprawdę? Zastanawiam się... Jak myślisz, zmieniły cię te lata w Cieniu? Gdy nie wiedziałeś, kim naprawdę jesteś? Gdy byłeś częścią czegoś innego?
      - Może - stwierdziłem. - Nie wiem. Ale tak, chyba się zmieniłem. Na pewno jestem bardziej nerwowy w kwestiach polityki rodzinnej.
      - Mówisz wprost, działasz otwarcie, jesteś szczery? W ten sposób tracisz połowę zabawy. Chociaż, taka nowość ma swoje zalety. Wytrącasz wszystkich z równowagi... cofasz się, gdy najmniej tego oczekują... Tak, to może być cenne. I odświeżające. No, dobrze. Nie obawiaj się. W tym miejscu kończą się rozmowy wstępne. Dokonaliśmy wymiany wszystkich koniecznych uprzejmości. Odsłonię podstawy, osiodłam bestię Nierozsądku i wyrwę spośród mętnych tajemnic najsłodszą perłę sensu. Ale najpierw jedno pytanie, jeśli pozwolisz. Czy nie masz przy sobie czegoś, co nadawałoby się do palenia? Minęło wiele lat i tęsknię za jakimś obrzydliwym zielskiem, by uczcić powrót do domu.
      Już chciałem powiedzieć, że nie mam, ale byłem pewien, że zostawiłem na biurku jakieś papierosy. Nie miałem ochoty na wysiłek, ale...
      - Chwileczkę. - Wstałem i przeszedłem przez salę starając się, by moje ruchy wydawały się swobodne, nie sztywne. Udałem, że to przypadkiem kładę rękę na blacie biurka, a nie opieram się na nim całym ciężarem, przeszukując leżące tam drobiazgi. Jak tylko mogłem, odwracałem się plecami i kryłem ruchy szerokim płaszczem.
      Znalazłem pudełko i wróciłem, jak przyszedłem, zatrzymując się przy kominku, by zapalić dwa papierosy. Brand nie spieszył się z odebraniem ode mnie swojego.
      - Chyba dłoń ci drży - zauważył. - Co się stało?
      - Za ostra była ta wczorajsza impreza - wyjaśniłem, siadając na krześle.
      - Nie pomyślałem o tym. Ale wyobrażam sobie, co się działo. Naturalnie. Wszyscy razem, w jednym pokoju... Nieoczekiwany sukces operacji sprowadzenia mnie do domu... Rozpaczliwy atak kogoś bardzo nerwowego i bardzo przestraszonego... I jego połowiczne zwycięstwo. Jestem ranny i unieruchomiony, ale na jak długo? Potem...
      - Mówiłeś, że wiesz, kto to zrobił. Żartowałeś?
      - A skąd.
      - Więc kto?
      - Wszystko w swoim czasie, drogi bracie. W swoim czasie. Kolejność i porządek, czas i napięcie - one są najważniejsze w tej historii. Pozwól mi w bezpiecznej retrospekcji smakować dramatyzm wydarzeń. Widzę siebie przebitego sztyletem i wszystkich zebranych wokół. Och, cóż bym dał, by być świadkiem tej sceny! Czy potrafiłbyś opisać mi wyraz każdej twarzy?
      - Obawiam się, że twarze najmniej mnie wtedy interesowały.
      Wypuścił kłąb dymu.
      - Cudownie - westchnął. - Nie szkodzi, widzę niemal te twarze. Wiesz, że mam bujną wyobraźnię. Szok, zaskoczenie, zdumienie... zmieniające się wolno w podejrzliwość i strach. Potem wyszliście wszyscy, jak się dowiedziałem, a Gerard, czuła opiekunka, pozostał tutaj - umilkł, wpatrzony w dym. Na chwilę znikł z jego głosu ton ironii. - On jest jedyny przyzwoity między nami.
      - I na mojej liście jest dość wysoko - zgodziłem się z nim.
      - Zaopiekował się mną. I zawsze nas wszystkich pilnował - parsknął. - Sam szczerze mówiąc, nie wiem, czemu się przejmuje. Myślałem jednak, pobudzony przez twoje nie najlepsze samopoczucie, o tym, o czym przerwałeś opowieść, byśmy mogli omówić pewne sprawy. Musiała się odbyć jeszcze jedna impreza i żałuję, że nie byłem obecny. Wszystkie te emocje, podejrzenia, kłamstwa odbijające się od siebie... i nikt nie chce powiedzieć "dobranoc" jako pierwszy. Po pewnym czasie sytuacja musiała być męcząca. Każdy zachowywał się wzorowo i pilnował okazji, by oczernić pozostałych. Próby zastraszenia winnego. Może kilka kamieni ciśniętych w kozły ofiarne. Ale, biorąc wszystko pod uwagę, niewiele naprawdę osiągnięto. Mam rację?
      Kiwnąłem głową. Podziwiałem sposób działania jego mózgu. Nie miałem wyjścia; musiałem mu pozwolić się wygadać.
      - Wiesz, że masz - przyznałem.
      Spojrzał na mnie czujnie, po czym kontynuował.
      - Ale każdy oddalił się w końcu, by leżeć bezsennie w udręce niepokoju, albo na spotkanie ze wspólnikiem, by knuć spiski. Noc była pełna sekretów. Pochlebia mi, że mój powrót do zdrowia zajmował wasze myśli. Naturalnie, część go chciała, a część wręcz przeciwnie. A w samym środku ja zbierałem siły... nie, rozkwitałem, nie chcąc rozczarować własnych kibiców. Gerard poświęcił sporo czasu, uzupełniając moje wiadomości o ostatnich wydarzeniach. Kiedy miałem już dosyć, posłałem po ciebie.
      - Gdybyś przypadkiem nie zauważył, to już tu jestem. O czym chciałeś mi powiedzieć?
      - Cierpliwości, bracie! Cierpliwości! Pomyśl o latach spędzonych w Cieniu, gdy nie pamiętałeś nawet o tym - zatoczył krąg dłonią, w której trzymał papierosa. - Pomyśl o czasie, gdy czekałeś, dopóki cię nie odnalazłem i nie spróbowałem ci pomóc. Z pewnością, prawem kontrastu, te kilka chwili przy mnie nie wyda ci się aż tak cenne.
      - Powiedziano mi, że mnie szukałeś - oświadczyłem. - Zdziwiłem się, ponieważ, kiedy się rozstawaliśmy, nasze stosunki nie były najlepsze.
      Pokiwał głową.
      - Trudno zaprzeczyć - przyznał. - Ale takie konflikty zawsze w końcu mijają.
      Parsknąłem.
      - Myślałem, ile powinienem ci powiedzieć i w co potrafisz uwierzyć - mówił dalej. - Nie sądzę, byś przyjął za dobrą monetę moje oświadczenie, że poza kilkoma drobiazgami kieruję się wyłącznie motywami natury altruistycznej.
      Parsknąłem znowu.
      - Ale taka jest prawda. Aby rozwiać twoje podejrzenia, dodam, że nie mam wielkiego wyboru. Początek jest zawsze trudny. Od czegokolwiek bym zaczął, coś było wcześniej. Długo cię nie było. Gdybym jednak miał wskazać konkretną rzecz, byłby nią tron. Właśnie. Powiedziałem to. Zastanawialiśmy się, jak go zdobyć. Wszystko zaczęło się zaraz po twoim zniknięciu i - w pewien sposób - wstało przez nie spowodowane.
      Tato podejrzewał, że to Eryk cię zabił. Nie miał żadnych dowodów, ale pracowaliśmy nad tym. Wiesz, jakieś słówko tu czy tam, niezbyt często... Mijały lata, a ty wciąż byłeś nieosiągalny, żadnymi środkami. Twoja śmierć wydawała się coraz bardziej pewna. Eryk popadał w coraz większą niełaskę. Wreszcie, pewnego wieczoru, w rezultacie dyskusji, która zaczęła się na jakiś całkiem neutralny temat - prawie wszyscy siedzieliśmy wtedy przy stole - tato oświadczył, że żadne bratobójstwo nie pomoże w zdobyciu tronu. Patrzył na Eryka. Wiesz, jak potrafi na kogoś spojrzeć. Eryk poczerwieniał jak słońce o zachodzie i przez dłuższą chwilę nie mógł przełknąć. Potem jednak tato pociągnął tę kwestię dalej, niż ktokolwiek się spodziewał czy pragnął. Żeby być z tobą szczery, nie wiem, czy mówił poważnie, czy chciał tylko dać ujście swym uczuciom. Ale stwierdził, że był już prawie zdecydowany, by wyznaczyć ciebie swoim następcą, więc każde nieszczęście, jakie mogło ci się przytrafić, traktuje jako osobistą zniewagę. Nie wspominałby o tym, gdyby nie był przekonany o twojej śmierci.
      Zbudowaliśmy więc memoriał, by trwale upamiętnić tę konkluzję, i zadbaliśmy, aby nikt nie zapomniał stosunku taty do Eryka. Uznaliśmy, że po tobie właśnie Eryka trzeba obejść, by dotrzeć do tronu.
      - My! Kim byli pozostali?
      - Cierpliwości, Corwinie. Kolejność i porządek, czas i napięcie, akcent i emfaza... Słuchaj - wyjął drugiego papierosa, odpalił od niedopałka, machnął w powietrzu rozżarzonym końcem. - Kolejny etap wymagał, byśmy pozbyli się taty z Amberu. Była to kluczowa i najbardziej ryzykowna część planu. W tym punkcie nasze poglądy zaczęły się różnić. Nie podobał mi się pomysł sojuszu z siłami, które nie w pełni rozumiałem, zwłaszcza takiego sojuszu, który dawał im pewną władzę nad nami. Wykorzystywanie cieni to jedna sprawa, ale pozwalanie im na wykorzystywanie siebie jest nierozsądne, niezależnie od okoliczności. Byłem przeciwny, ale większość zdecydowała inaczej - uśmiechnął się. - Dwa do jednego. Tak, było nas troje. Zaczęliśmy działać. Pułapka została zastawiona i tato chwycił przynętę...
      - Czy jeszcze żyje? - przerwałem mu.
      - Nie wiem - wyznał. - Wkrótce potem musiałem się zająć własnymi problemami. Jednak po zniknięciu taty następny ruch polegał na umocnieniu naszej pozycji i odczekaniu takiego czasu, by uznanie go za zmarłego było odpowiednio umotywowane. Potrzebowaliśmy tylko poparcia jednej osoby: Juliana albo Caine'a, wszystko jedno którego. Rozumiesz, Bleys wyruszył już w Cień i właśnie organizował silną armię...
      - Bleys! Był jednym z was?
      - Istotnie. Chcieliśmy osadzić go na tronie. Naturalnie z taką ilością powiązań, że byłby to de Facto triumwirat. A więc, jak już mówiłem, wyruszył zbierać żołnierzy. Liczyliśmy na bezkrwawy przewrót, ale musieliśmy być przygotowani na wypadek, gdyby słowa nie zdołały zwyciężyć. Gdyby Julian otworzył nam przejście lądem lub Caine po falach, przerzucilibyśmy armię i w razie konieczności zbrojnie zapewnili sobie zwycięstwo. Niestety, wybrałem niewłaściwego człowieka. Według moich ocen, na polu korupcji Caine zdecydowanie przewyższał Juliana. Dlatego z należytą ostrożnością zacząłem go sondować. Z początku wydawał się chętny. Ale albo później zmienił zdanie, albo od samego początku umiejętnie mnie oszukiwał. Naturalnie, wolę wierzyć w tę pierwszą teorię. W każdym razie doszedł do wniosku, że więcej zyska popierając konkurencyjnego pretendenta. Czyli Eryka. Wprawdzie wobec nastawienia taty jego szanse nieco spadły, ale tato zniknął. Nasz plan dawał Erykowi możliwość wystąpienia w roli obrońcy tronu. Nieszczęśliwie dla nas, to stanowisko zbliżało go do samego tronu. By jeszcze bardziej zaciemnić sytuację, Julian poparł Caine'a i zaprzysiągł wierność swych żołnierzy Erykowi jako obrońcy. W ten sposób powstało kolejne trio. Eryk złożył publiczną przysięgę, że będzie bronił tronu, i linie frontu zostały wykreślone. Moja pozycja była wówczas dość kłopotliwa. Samotnie znosiłem ich wrogość, ponieważ nie wiedzieli, kim są moi wspólnicy. Nie mogli mnie uwięzić ani torturować, gdyż wyatutowano by mnie wprost z ich łap. A gdyby mnie zabili, wiedzieli, że narażają się na zemstę z niewiadomej strony. Przez pewien czas trwał stan remisu. Dopilnowali jednak, bym nie mógł działać przeciw nim bezpośrednio, i obserwowali mnie dokładnie. Powzięliśmy więc bardziej chytry plan. Znowu się nie zgodziłem i znowu przegrałem dwa do jednego. Postanowiliśmy wykorzystać te same siły, których użyliśmy, by pozbyć się taty. Tym razem w celu zdyskredytowania Eryka.
      Gdyby zadanie ochrony Amberu, którego lekkomyślnie się podjął, okazało się zbyt trudne i gdyby wtedy Bleys pojawił się na scenie i odparł napastników, zyskałby ogólne poparcie, przyjmując na siebie rolę obrońcy. A po odpowiednio długim czasie przyjąłby także - z poczucia obowiązku i dla dobra Amberu - ofiarowany mu tron.
      - Pytanie - przerwałem. - Co z Benedyktem? Wiem, że wyjechał i dąsał się w swoim Avalonie, ale gdyby coś naprawdę groziło Amberowi...
      - To prawda - pokiwał głową. - Dlatego właśnie część naszego planu przewidywała stworzenie Benedyktowi serii własnych problemów.
      Wspomniałem piekielne amazonki, które nękały Avalon Benedykta. Wspomniałem kikut jego prawego ramienia. Otworzyłem usta, by przemówić, lecz Brand uniósł dłoń.
      - Pozwól mi skończyć tak, jak to zaplanowałem, Corwinie. Jestem świadomy twoich procesów myślowych, jak to określasz. Czuję ból w twoim boku, bliźniaczy z moim bólem. Tak, wiem to, i jeszcze o wiele więcej - jego oczy błyszczały dziwnie, gdy brał kolejnego papierosa, który sam się zapalił. Wciągnął w płuca dym i zaczął mówić, wypuszczając go ustami. - Po tej decyzji chciałem się wycofać. Uznałem, że wiąże się ze zbyt wielkim ryzykiem i zagraża samemu Amberowi. Wycofać się... - przez chwilę wpatrywał się w smugi dymu. - Sprawy zaszły zbyt daleko, bym mógł zwyczajnie wstać i wyjść. Musiałem wystąpić przeciwko nim, by bronić samego siebie, nie tylko Amberu. Było za późno, by przejść na stronę Eryka. Nie zgodziłby się mnie chronić, nawet gdyby mógł... zresztą, byłem pewien, że przegra.
      Postanowiłem wtedy skorzystać z pewnych informacji, jakie znalazły się w moim posiadaniu. Często się zastanawiałem nad dziwnymi stosunkami Flory i Eryka na tym cieniu - Ziemi, który podobno tak lubiła. Podejrzewałem, że nie bez powodu interesuje się tym miejscem i że ona może być jego agentką. Wprawdzie nie mogłem zbliżyć się do niego na tyle, by się czegoś dowiedzieć, lecz byłem pewien, że bez długiego śledztwa wykryję, o co chodzi Florze. Tak też się stało. Potem nagle tempo wydarzeń wzrosło. Moja grupa zaczęła się interesować moimi poczynaniami. Potem, kiedy cię znalazłem i elektrowstrząsami przywróciłem niektóre wspomnienia, Flora zawiadomiła Eryka, że dzieje się coś niedobrego. W rezultacie jedni i drudzy zaczęli mnie szukać. Zdecydowałem, że twój powrót rozbije wszelkie plany i wydostanie mnie ze ślepego zaułka na czas dostatecznie długi, bym zorganizował rozwiązanie alternatywne. Pretensje Eryka znów zeszłyby na dalszy plan, ty miałbyś własnych stronników, manewr mojej grupy stałby się bezcelowy.
      Zakładałem, że nie okazałbyś niewdzięczności za to, czego dla ciebie dokonałem. Wtedy jednak uciekłeś z Portera i sprawy skomplikowały się naprawdę. Wszyscy cię szukaliśmy, choć - jak się później dowiedziałem - z najróżniejszych powodów. Jednak moi dawni wspólnicy dysponowali pewną przewagą: dowiedzieli się, co się dzieje, zlokalizowali cię i dotarli na miejsce jako pierwsi. Istniał bardzo prosty sposób zachowania status quo. Bleys oddał te strzały, dzięki którym znalazłeś się razem z samochodem w jeziorze. Zjawiłem się tam dokładnie wtedy, gdy to nastąpiło. On zniknął niemal natychmiast, uznając pewnie, że zakończył sprawę ostatecznie. Wyciągnąłem cię i stwierdziłem, że jest w tobie jeszcze dość życia, by próbować ratunku. Czułem się wtedy dość niepewnie, gdyż nie wiedziałem, czy leczenie przyniosło jakieś efekty i czy ockniesz się jako Corwin, czy Corey...
      Potem zresztą też mnie to męczyło... Kiedy zjawiła się pomoc, ruszyłem w piekielny rajd. Wspólnicy dopadli mnie jakiś czas później i umieścili tam, gdzie mnie znalazłeś. Znasz dalszy ciąg?
      - Nie wszystko.
      - Więc przerwij, kiedy zacznę mówić o tym, co już wiesz. Sam dowiedziałem się o wszystkim dużo później. Grupa Eryka przeniosła cię do prywatnej kliniki, gdzie mogli cię objąć ochroną. Żeby się zabezpieczyć, trzymali cię na proszkach nasennych.
      - Czemu Eryk miałby mnie chronić? Zwłaszcza że moja obecność mogła pokrzyżować jego plany?
      - Już siedmioro z nas wiedziało, że żyjesz. To zbyt wiele. Było za późno, by zrobić to, na co miałby ochotę. Wciąż usiłował sprawić, by zapomniano o słowach taty.
      Gdyby coś ci się przytrafiło, gdy byłeś już w jego władzy, straciłby szanse na objęcie tronu. Gdyby Benedykt o tym usłyszał albo Gerard... Nie, nic nie mógł zrobić. Potem, tak. Przedtem, nie. Jednak powszechna wiedza o twoim przetrwaniu przyspieszyła koronację i zmusiła, by cię unieruchomić aż do jej terminu.
      Przedwczesne posunięcie, ale chyba nie miał wyboru. Przypuszczam, że wiesz, co się zdarzyło potem, gdyż zdarzyło się właśnie tobie.
      - Dołączyłem do Bleysa w chwili, gdy ruszał do akcji. Niezbyt szczęśliwie.
      Wzruszył ramionami.
      - Mogło być inaczej... gdybyście zwyciężyli i gdybyś poradził sobie jakoś z Bleysem. Chociaż, szczerze mówiąc, nie miałeś szans. Wprawdzie od tego momentu niezbyt pojmuję ich motywacje, ale uważam, że atak Bleysa był tylko rodzajem pozoracji.
      - Po co?
      - Nie wiem. Ale pozycja Eryka była wtedy dokładnie taka, jaką zaplanowali. Atak nie był właściwie potrzebny. Potrząsnąłem głową. Za dużo i za szybko... Wiele faktów robiło wrażenie prawdziwych, gdyby pominąć uprzedzenia narratora.
      - Sam nie wiem... - zacząłem.
      - To oczywiste - stwierdził. - Ale wytłumaczę ci, jeśli zapytasz.
      - Kto był trzecim członkiem waszej grupy?
      - Ta sama osoba, która próbowała mnie zabić. Spróbujesz zgadnąć?
      - Powiedz.
      - Fiona. To wszystko było jej pomysłem.
      - Dlaczego nie powiedziałeś od razu?
      - Bo wtedy nie usiedziałbyś spokojnie i nie wysłuchał tego, co miałem do powiedzenia. Pobiegłbyś, by ją schwytać, odkrył, że zniknęła, obudził wszystkich, zaczął śledztwo i zmarnował mnóstwo cennego czasu. Nadal możesz to zrobić, ale przynajmniej słuchałeś uważnie przez czas wystarczający, by cię przekonać, że wiem, o czym mówię. Kiedy teraz oznajmię, że czas jest decydujący i że musisz mnie wysłuchać do końca jak najszybciej, jeśli Amber ma mieć jakąkolwiek szansę, może zechcesz słuchać, zamiast ścigać tę zwariowaną paniusię.
      Zdążyłem już zerwać się z krzesła.
      - Nie powinienem jej gonić? - spytałem.
      - Do diabła z nią. Masz poważniejsze problemy. Lepiej usiądź.
      Tak też zrobiłem.